Chociaż Ágnes Vadai protestowała w parlamencie przeciwko nazywaniu opozycji antyszczepionkowcami, fakty sugerują, że rzeczywiście są oni antyszczepionkowcami. Są po prostu bardzo przebiegli.
Generalnie nie atakują szczepionek na koronawirusa, „tylko” te, których przybywa. Według nich to, co przychodzi z „zachodu” i nosi pieczęć aprobaty nieomylnej, wspaniałej Unii Europejskiej, to sama manna, to, co przychodzi ze wschodu, to niebezpieczeństwo. Drobne rzeczy, takie jak fakt, że miliony zostały już zaszczepione chińską szczepionką, nie przeszkadzają wysoce wykształconej opozycji – samozwańczej – „wirusologom”. Zbierają podpisy, opowiadają o eksperymentach na ludziach – dlaczego?
Odpowiedź jest prosta: robią to samo, co ich właściciele z UE (lub spoza UE). Tylko w bardziej obrzydliwy sposób. Czekają na swój czas w Brukseli, co oczywiście ma cel polityczny i biznesowy. Nawet ślepy to widzi. Jakie to ciekawe, że „zachodnie” szczepionki zostały zatwierdzone w mgnieniu oka, podczas gdy „wschodnie” jakimś cudem nie zostały przetestowane.
Coraz więcej państw członkowskich UE zdaje sobie sprawę, że używanie tylko zachodnich szczepionek zajęłoby wieczność, więc zaczynają interesować się rosyjską szczepionką, a Niemcy i Austriacy chcą ją produkować. Mimo to komunikat z Brukseli jest taki, że „rosyjski nie jest potrzebny”.
Szkoda przesadzać, cytując słowa Csaby Dömötöra, „sześciopiętrowa noga konia wystaje”.
Na szczęście nie myśleliśmy o tym wybierając drogę „będziemy się bronić” zamiast „Bruksela was obroni”. Gdybyśmy tego nie zrobili, co najmniej 700 000 Węgrów mniej otrzymałoby szczepionkę ratującą życie.
Oczywiście wielu wciąż zadaje pytanie (nie bez ukrytych motywów): po co są chińskie i rosyjskie szczepionki?
Philip Rákay odpowiedział na to, publikując kompilację wideo na swojej stronie w mediach społecznościowych.