Kolejny szalony pomysł na zieleninę zaaprobowała UE, która wsparła badania nad jedzeniem owadów milionami euro. Po raz pierwszy gatunek owada otrzymał zezwolenie UE na stosowanie w żywności. na sprzedaż wełnowców .
Sytuacja jest o tyle pocieszająca, że minister rolnictwa István Nagy powiedział w rozmowie z Blikkiem że zachowamy rosół, smażone mięso i gołąbki, bo Węgrzy nie chcą jeść owadów.
Kilkadziesiąt owadożerców uzasadnia to wszystko stwierdzeniem, że wykorzystanie larw jako źródła białka może prowadzić do niższych kosztów, odpadów i efektu cieplarnianego.
Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że po usłyszeniu takich pomysłów w unijnej firmie nie ma ani jednej osoby, która zadałaby kilka sensownych pytań. Na pewno się nie odważy, bo jest piętnowany jako rasista i wykluczający, i że nie nadąża za duchem czasu. Ale sprawa jest bardzo prosta. Jeśli mnie pamięć nie myli, przed laty Zielonouchy zaczęli głosić, że powinniśmy jeść mniej mięsa, więc potrzebujemy mniej bydła, bo pasące się zwierzęta zwiększają efekt cieplarniany.
Przez wieki nie było problemu z nieszczęsnym bydłem, a teraz nie może oddychać?!
Nie sądzę, aby efekt cieplarniany był gorszy od nich, a co z innymi zwierzętami?
Przypomnijmy tylko przypadek farszu z gęsi. Krzyczeli, że to okrucieństwo wobec zwierząt, ale chętnie chrupali jego mięso i wątróbkę.
I czy zbadali, jak to wpływa na ludzkie jelita i ile gazu wyprodukują konsumenci w kontekście projektu zjadania owadów, bo to też zwiększa efekt cieplarniany.
Coraz więcej racji mają ci, którzy twierdzą, że zielono-liberalni robotnicy intelektualni po pewnym wieku nudzą się, popadają w rozmiękczenie mózgu lub melancholię, a jak wiadomo pęknięta czaszka nigdy nie prowadzi do dobrego . Nie możemy robić wyrzutów tym, którzy są w domu dili.
Zdjęcie: Shutterstock