Wygląda na to, że zaufanie byłego ministra spraw wewnętrznych SZDSZ Gábora Kuncze nie chce wrócić nawet po klęsce Covida. Powodem tego mogła być bardzo słaba, wyniszczająca kampania lewicy, z powodu której przez dziesięć minut bredził przed kamerami ATV.
Pamiętamy, że w dawnej formie miał nawet czelność naśmiewać się z pokojowych demonstrantów 23 października 2006 r., pobitych przez rząd Gyurcsány'ego w parlamencie, kiedy zakrwawiony Révész żartobliwie nazwał Máriusa Mártiriusa. W wywiadzie udzielonym Hírklikkowi w październiku ubiegłego roku wymyślił farbę, czyli cechy charakterystyczne prawdziwej treści jego duszy, oświadczając: „Kłamstwo, wprowadzanie w błąd, podżeganie do nienawiści i podżeganie do napięć. To jest dla mnie Fidesz”. A to, że prowadził kampanię pod szyldem Lop-STOP KRESZ, jest bezwartościowe, mimo że Péter Medgyessy właśnie powiedział o swojej partii, że w SZDSZ pełno jest przypadków korupcji”.
Więc gdzieś tutaj trzeba szukać prawdziwej twarzy Gábora Kuncze, który z wysokości mówi, że przytłaczająca większość Węgrów chce mieszkać w tym kraju i dlaczego głosuje na tego, z którego są bardzo zadowoleni dwanaście lat.
Najwyraźniej Gábor Kuncze radzi sobie z rzeczywistością tylko wtedy, gdy od okoliczności zależy jego osobisty los. Bo zanim zaraził się koronawirusem, beształ służbę zdrowia, jak tylko mógł w metrze. Kiedy jednak wyzdrowiał, nie mógł nie pochwalić wiedzy i poświęcenia lekarzy i pielęgniarek, którzy go leczyli, dziękując im ociekającą śliną za ich oddaną pracę.
Jednak ten Kuncze chyba się teraz zmienił. Jeszcze przedwczoraj mógł wystąpić na 10 minut w programie ATV Ejenes Beszéd i ani razu nie kopnął Fideszu, nie nienawidził, nie podżegał wyborców przeciwko rządowi.
Zamiast tego ten Kuncze gadał ze zwisającym nosem o tym, jak słaba jest kampania prowadzona przez lewicę. Kłócił się ze współprzewodniczącym MSZP Bertalanem Tóthem, który mówi, że kampania idzie pełną parą. Kuncze natomiast był zasmucony, że w ogóle tego nie widział. Jak mówił: „Na całą kampanię patrzę chłodno. W kampaniach, w których brałem udział, wiedzieliśmy już w listopadzie i grudniu, co mamy mówić, wiedzieliśmy, jak będzie zorganizowana kampania wyborcza kandydata. Widzę, że posunęliśmy się znacznie dalej w przygotowaniach”.
Zasmucił go też fakt, że między liderami partii dochodzi do konfliktów, które regularnie się kłócą. Brak organizacji i celowość widzi też w tym, że nie przesądzono jeszcze, czy lewica będzie miała kandydata republikańskiego, czy też nie, a sami kandydaci nie mogą wiedzieć z wiadomości, że ich nazwiska są w ogóle biegać, jak Péter Róna czy István Elek. „Dlaczego nie możemy usiąść i przedyskutować, czy będzie kandydat, czy nie? Jeśli tak, to zdecydujmy, kto się kwalifikuje, a potem lider listy to ogłosi i do zobaczenia – obrażał z gorzką złością, którego postawa już sugeruje, że Fidesz zniszczy lewicę, dwa miesiące przed wyborami. O paraliżu w programie mówił też lewicowy politolog Zoltán Vasali, wyrażając dezaprobatę, że lewica nie jest jeszcze gotowa ze wspólną listą wyborczą.
Cała rozmowa promieniowała żalem, drżeniem z oczekiwanej ciemności przegranej wyborów. To tak, jakby Kuncze i Vasali powiedzieli własnym słownictwem to, co Márki-Zay podkreślił w Londynie: „Nigdy nie powiem, że pokonam Orbána”. Co więcej, lewicowy kandydat na premiera specjalnie poprosił swoich sztabowców, aby przestali mówić ludziom to, co powiedział wcześniej: „Pokonam Orbána”.
Sto słów ma jeden koniec, wiara Gábora Kuncze w sukces wyborczy Gyurcsányists zakończyła jego służbę. Jego postawa i zdania promieniowały posępnością, jak ktoś, kto widzi, że „statek odpłynął”.
Oczywiście większości wyborców wcale to nie smuci, choć wiedzą, że nikt nie może usiedzieć w domu w swoim wygodnym fotelu, żeby wygrać 3 kwietnia.
Źródło: 888.hu
Autor: József K. Horváth
Obraz: Facebook