Lendvaildycy naszych czasów nazywają siebie „weryfikatorami faktów”. Przesiewają dla nas fakty. Aby uzyskać tylko dobre fakty, a nie te złe. Fakt, że upierają się, że tak jest, jest zły. Służą i filtrują.
Jeden z ich krajowych depozytów nazywa się Litmus.
Co za niespodzianka: brygada składała się z blogerów 444.hu na liście płac wujka Gyuri Sorosa.
Są one gwarancją rzetelności, bezstronności i autentyczności. Swoją błogosławioną działalność rozpoczęli przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi. (Miało przecież ratować to, co można było uratować – nie wyszło.)
Komisja Europejska natychmiast dokapitalizowała je kwotą około 120 milionów forintów z publicznych pieniędzy UE, tak aby faktyczne odchwaszczanie mogło przebiegać sprawniej. W ciągu tych kilku miesięcy udało im się już zdobyć rzesze fanów.
Ich ostatnie sprawdzanie faktów również będzie bardzo dzielące, to już widać. Tytuł: „Niebezpieczeństwo istnieje, ale nie ma dowodów na to, że zachodnia broń przeznaczona dla Ukrainy wpadła w ręce przestępców”.
Mówi o tym, o czym kilkakrotnie informowała agencja informacyjna V4NA i Magyar Nemzet: istnieje niebezpieczeństwo, że dostawy broni z Zachodu na Ukrainę trafią na czarny rynek. Z drugiej strony Nóra Diószegi-Horváth, która jest papierkiem lakmusowym 444, z surowością nauczyciela zwraca uwagę: „Chociaż pod koniec października wielokrotnie zwracano uwagę z Finlandii na niebezpieczeństwo nielegalnego handlu bronią, pojawiły się wyraźne dowody nadal nie zostały upublicznione”.
Pełny artykuł Magyara Nemzeta można przeczytać tutaj.
Zdjęcie: pracownicy Lakmusza (Facebook)