30 czerwca rozpocznie się bieg charytatywny Egy Vérből Vagyunk Alapítvány, który zwróci uwagę nie tylko na znaczenie niesienia pomocy, ale także na jedność Węgrów ponad granicami, siłę sportu i wsparcie pokrzywdzonych mieszkańców domów dziecka. Wywiad z Angelą Gui, pomysłodawczynią fundacji i wydarzenia, o korzeniach, wolontariacie, terapeutycznej mocy biegania i sile miłości.

- Jak postrzegasz wydarzenia ostatnich kilku lat, epidemię koronawirusa i wojnę rosyjsko-ukraińską szalejącą w naszym sąsiedztwie, że ludzie poczuli się mali i omylni, wyzwolili w ludziach miłosierdzie i uczynność?

- Pracując w szpitalu w czasie koronawirusa, po raz pierwszy poczułam, że ludzie są jeszcze lepsi, niż myślałam. Ponieważ każdy ma chęć pomagania, ale nie każdy znajduje sposób, aby pomóc. Już w momencie wybuchu wojny widać było, że ludzie nie oddawali tego, czego już nie potrzebowali, tylko kupowali nowe i pomagali potrzebującym, jak mogli. Teraz jednak czuję, że ludziom wyczerpały się rezerwy i może trochę entuzjazmu. Nie czujemy wojny, u nas świeci słońce, sami planujemy wakacje, nie jesteśmy na kwarantannie, a przemieszczanie ludzi jest dużo trudniejsze.

„Ważne byłoby jednak, aby myśleć o osobach w niekorzystnej sytuacji nie tylko w Boże Narodzenie, ale także w dni powszednie”.

– W poprzednich latach moje biegi charytatywne też były w większości związane z czymś wyjątkowym, na przykład dwadzieścia lat funkcjonował sierociniec albo reformacja miała pięćset lat. W tym roku pragnę zwrócić uwagę na to, że zawsze można pomóc tym, których życie jest trudniejsze niż nasze, nawet w zwykły dzień powszedni. Dlatego wyruszymy z Bonyhád 30 czerwca i dotrzemy do Gyergyószárhegy 5 lipca o godzinie 13:00, po przejechaniu 740 000 kilometrów.

- Skąd bierze się ta wrażliwość społeczna, ciągła chęć niesienia pomocy?

– Przywiozłem go z domu, od rodziców. Widziałem, że pomagali, gdzie tylko mogli, i stało się dla mnie zupełnie naturalne dzielenie się tym, co mam z innymi. Po powrocie do Nagykároly (red. Partium), kiedy pracowałam jako dziennikarka, regularnie zabierałam do domu małą dziewczynkę z sierocińca, ponieważ chciałam poprawić jej życie. Wtedy ówczesna dyrektorka sierocińca Nagykárolyi powiedziała mi, żebym już nie zabierała dziecka do domu, bo to nie jest dla niego dobre, jeśli zacznie się mocno przywiązywać, bo i tak zniknę z jego życia. Nie rozumiałem wtedy, o czym on mówi. Teraz dokładnie rozumiem, dlaczego to powiedział. Jeśli pomagamy innym, to trzeba to robić tak, żeby im też było dobrze!

Fundacja We Are From Blood: Bieg dla dzieci zza granicy

– Jako mama dwójki dzieci, co uważasz za najważniejszą rzecz, którą Twoje dzieci mogą mieć w swoich torbach podróżniczych?

– Jako matka widzę, że przykład, jaki dajemy naszym dzieciom, będzie taki sam. Tak włożyłem to do mentalnej torby moich dwóch wnuczek, obok tortu upieczonego w popiele, nauczyłem je zawsze zauważać, kiedy inni potrzebują pomocy i robić to, co mogą, bezkrytycznie. Myślę, że to najwięcej, co jedna osoba może włożyć do „puttona” innej osoby.

– Zaczął regularnie biegać stosunkowo późno, bo w wieku 39 lat, a ponadto wybrał ten sport jako środek filantropii. Dlaczego?

– Naprawdę zacząłem biegać z dorosłą głową, a jeśli organizm nie jest przyzwyczajony do aktywnego, regularnego uprawiania sportów, to bardzo trudno jest zrobić pierwsze kilometry. Pobiegłem swój pierwszy półmaraton dla dzieci z Bátor Tábor i zarówno przygotowania, jak i bieg były ciężką próbą. Wszystko bolało nie do opisania, a mimo to czułam, jakie mam szczęście, że mogę się pocić, chodzić i biegać, bo dzieci, dla których biegłam, całe życie poruszają się na wózkach inwalidzkich i nie potrafią nawet wydmuchać nosa bez pomocy. Pokonanie tego dystansu było dla nich wspaniałym uczuciem. Wtedy znalazłam swoją własną drogę, sposób pomagania. Od tego momentu te dwie rzeczy zaczęły się dla mnie łączyć. Już dziewiąty rok organizuję biegi charytatywne. Nie zliczę, ile dziesiątek tysięcy kilometrów przejechaliśmy dla innych i ile w sumie zebraliśmy wpłat, wiem tylko, że życie wielu dzieci zmieniło się przez to.

– Czym jest dla Ciebie bieganie na co dzień?

– Oprócz wolontariatu pracuję też na etacie w kilku miejscach. Zwykle mam więc czas na bieganie o świcie lub w drodze z jednego miejsca pracy do drugiego. To jest mój „czas dla mnie”. Wtedy czuję się najbliżej Boga i siebie. To wtedy jestem najbardziej kreatywna, bo wchodzę w zupełnie inny stan świadomości. Między innymi pomysł na wszystkie akcje charytatywne przyszedł mi do głowy podczas biegania.

– Jako Węgier zza granicy doświadczył, jak to jest być z dala od ojczyzny, żyć w mniejszości jako Węgier. Czy z tego powodu wspiera głównie wychowanków domów dziecka, którzy żyją w głębokiej biedzie, osoby pokrzywdzone przez granicę zza granicy?

– Mieszkałem w Nagykároly do dwudziestego szóstego roku życia, więcej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Mimo tego, że nieustannie pomagam domom dziecka na Węgrzech, moje serce wciąż wykracza poza granice. Przy obecnym biegu chciałbym również zwrócić uwagę na fakt, że 740 kilometrów od nas, na Gyergyószárhegy, są węgierskie dzieci, które śpiewają węgierski hymn narodowy tak, jak kiedyś ja w Rumunii Ceaușescu.

– Powiedział kiedyś, że zawsze wraca do domu z czymś więcej niż wziął. Jaką siłę dają Ci dzieci?

„Otrzymuję od nich pozaziemską siłę”. To nie do opisania, jak bogatszy wracam do domu po każdej wizycie. Doznaję emocjonalnego katharsis i po każdej podróży staję się innym człowiekiem. Jeśli ktoś wygląda przez okno w Budapeszcie i lamentuje nad tym, jak źle ma życie, to radzę, żeby poszedł do sierocińca, a jego myślenie się zmieni.

– Jednocześnie jest to miecz obosieczny, bo człowiek nie tylko walczy, ale spotyka tragedie i losy, które dobrowolnie lub nieświadomie znosi. Skąd czerpiesz siłę, by odłożyć te paczki i nie zabierać ich do domu?

- W zawodzie pomagania ludzie mogą się wypalić. Bieganie jest dla mnie rodzajem przetwarzania tych dramatycznych historii, ale nie przeczę też, że potrzebuję superwizji w regularnych odstępach czasu. Ważne jest, aby osoba odważyła się poprosić o pomoc, gdy czuje, że nadszedł czas.

- Czytałem, że macie na Podkarpaciu w domu ponad setkę adoptowanych dzieci, których los jest wam bliski. Dziewięć lat temu jej własne córki również były nastolatkami, jak mogły sobie poradzić z faktem, że ich matka często wyjeżdżała i była zajęta innymi dziećmi? Czy nie byli zazdrośni?

„To był długi proces, zanim zrozumieli, dlaczego robię to, co robię”. Sekret polegał na tym, że zaangażowałem ich w to, co się działo. Zaczęli chodzić ze mną do domów dziecka i powoli nie byli już zazdrośni, ale też zbierali datki. Zrozumieli, że ich matka nie kocha innych za nich, bo miłość nie wyczerpuje się, gdy się ją daje, ale się mnoży.

„To misja wielokrotna”. Zbiera datki, zachęca do uprawiania sportu, a wszystkie swoje biegi charytatywne łączy z dobrowolnym krwiodawstwem.

- Oddawanie krwi to jedna z najpiękniejszych form miłości bliźniego. Każdy, kto oddaje krew, tak naprawdę oddaje to, co dla niego najcenniejsze i może w ten sposób ratować życie. Pracowałam w szpitalu, a kiedy byłam na przeszczepie serca, przekonałam się, ile naprawdę warta jest krew. Ostatnim razem, gdy oddawałem krew, wymagana ilość wyszła w ciągu pięciu i pół minuty. Czy może być łatwiej uratować życie niż to?

„Dlaczego zabierasz buty do domów dziecka?”

„Moja siostra zginęła bardzo młodo w wypadku samochodowym”. Pierwszy maraton przebiegłem w dwudziestą rocznicę jego śmierci. Trenowałem poważnie, biegając od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilometrów tygodniowo. Samo przygotowanie było dla mnie terapią, podczas tych biegów udało mi się w końcu przetrawić żal, który tkwił we mnie przez dwadzieścia lat. Kiedy daję trampki dzieciom z trudnym losem, wierzę, że w tych butach również będą toczyć własne duchowe zmagania. Oprócz butów dajemy im też doświadczenia, biegają z nami, rozmawiamy z nimi i widzą, że dla ultramaratończyków nie ma rzeczy niemożliwych, po wielu zmaganiach można dojechać do mety. Większość z tych dzieci była porzucona, maltretowana przez rodziców, głodna, zziębnięta i nieważna dla nikogo. A potem pojawiają się ultramaratończycy, którzy pokonują dla nich setki kilometrów. Oznacza to dla nich, że są dla kogoś ważni. A czego jeszcze pragnąłby człowiek, jak nie być dla kogoś ważnym?

Nora Kisfaludy / Ridikül