To oni tak naprawdę nie są martwi, ponieważ żyją tutaj, w nas. Żyją tu, w opowieściach dziadka, podczas wieczornych czytań młodych uczniów, siedzą przy Tobie, gdy w letni wieczór rozmawia się o nich przy lampce wina. A jeśli będziesz cicho, możesz je usłyszeć.

Nie wiem, gdzie wydarzyło się poniższe wydarzenie…

Stary, dowodzący wojownik w prostym stroju listonosza opierał się na mieczu w ciemności nocy. Była wczesna wiosna, wieczory były jeszcze chłodne, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Patrzył, jak krawędź księżyca znika za drzewami odległego lasu, by ponownie się pojawić. Pełny godności, dumny uśmiech pojawił się w kąciku jego ust. Musiała być północ. Nagle, jakby wyrósł z ziemi, obok niego stanął brodaty mężczyzna o szerokich ramionach. W zbroi, z włócznią w dłoni.

– Co masz na myśli, bracie? – zapytał z szacunkiem.

– Patrzę na ten las i znów rozgrywają się przede mną wydarzenia.

"Powiedz mi!"

– W noc bitwy Muhi, kiedy Tatarzy ponownie przekroczyli mosty Sajó, obóz obudził się późno. Krew mogliśmy zebrać dopiero wtedy, gdy byli już na nas. Arcybiskup Ugrin chwycił miecz:

„Dziękuję Ci, Panie, za to, że przygotowałeś dla mnie chwalebną śmierć”.

Książę Kálmán zbladł na widok króla. „Nadal mnie nie ma ” – powiedział do odważnych ludzi zgromadzonych w jego świtie. „Uratuj króla!”

Na powoli zbliżający się tłum tatarski szarżowało około stu jeźdźców. Król był niechętny, ale zdał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia, jak tylko uciec. W wyniku nieoczekiwanego ataku armia tatarska została podzielona na dwie części, a my brodziliśmy po ludzkich ciałach. Zginęło kilkunastu, ale większość z nas przedostała się do lasów Bukowych. Konie były zmęczone, a za nami słychać było dzikie wycie Tatarów. Gdy przechodziliśmy przez głęboki wąwóz, królewski ogier upadł i prychnął po raz ostatni. János Sólyomfia jako pierwszy oddał konia.

„Panie, zostaję z tyłu, zatrzymam ich na chwilę”.

Około dziesięciu z nas zatrzymało się i ustawiło po obu stronach stromej ściany wąwozu. Król patrzył na nas oczami pełnymi łez i po kolei pytał o nasze imiona. Walka trwała dobrą godzinę, nie było im łatwo się przebić. Trafiły mnie strzały, nic więcej nie pamiętam. Wiem jednak, że zanim dotarli w bezpieczne miejsce, orszak króla ograniczał się do kilku ludzi. Ale pamiętał też o mnie i odtąd moja rodzina była szlacheckiego pochodzenia – zakończył swoją historię siwowłosy wojownik.

„To ładna historia” – zagrzmiał do niego mężczyzna w zbroi głębokim głosem. „Nie opowiem ci mojej, bo i tak ją znasz”.

I dumnie i mężnie patrzył na starszego mężczyznę.

– Ale nie wiemy! - słychać było z pobliskich krzaków, z których wybiegł dwudziestoletni huzar w atilli i piętnastoletnie dziecko robotnika. Twarz husarza i jego głupkowaty wąsik śmiały się jednocześnie, chłopczyk stał spokojnie, trochę oszołomiony.

„Czy zaszczyciłbyś mnie…”

– Chętnie ci powiem, chociaż to nie jest wielka sprawa. Kiedy w ulewnym deszczu druga szarża, szarża króla, została przerwana przez mur janczarów, piechota węgierska ruszyła naprzód. Wyruszyliśmy, żeby wydostać naszą szlachtę. Uwaga centrum tureckiego była skierowana na nas, część kawalerii mogła uciec, myśleliśmy, że król też. Spojrzałem w niebo, pomyślałem o mojej żonie i synach, pomodliłem się i poszedłem z innymi. Tego dnia nikt z piechoty węgierskiej nie uciekł i wszyscy zostali tam na zawsze, ale zabraliśmy ze sobą dwa razy więcej bułek.

Dziecko robotnika milczało, patrząc na oficera husarskiego, jakby był jego bratem.

„Powiedz mi sam” – powiedział.

Huzar podkręcił wąsy.

- To była najpiękniejsza wiosna w moim życiu, wiosna 1849 roku. Pasmo gór Budy porośnięte kwiatami było zadziwiająco piękne. Powietrze zadrżało, tysiące wołały: „Niech żyje ojczyzna!”, Wystrzeliły armaty i rozpoczęliśmy zdecydowaną szarżę w kierunku bramy Wiednia. Cieszyłem się, że będąc huzarem, mogłem zsiąść z konia i uciec z piechotą. To była zacięta walka między ludźmi, ale nagle znaleźliśmy się w środku. Pogalopowaliśmy do przodu przez plac, a ja byłem szczęśliwy jak zawsze. Potem rozległo się jeszcze kilka strzałów i poczułem jedynie głęboki, wieczny spokój.

Było cicho, prawdziwie dzika cisza. Dziecko słuchało opowieści z otwartymi ustami. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, najstarszy wojownik przemówił:

„Wiemy. Ty też masz historię, ale my ją widzieliśmy, nie musisz jej opowiadać”. Stanęliśmy obok Was z dumnym spojrzeniem, a gdy za odpalonym czołgiem zawarczał radziecki karabin maszynowy, złapaliśmy Was, abyście nie upadli i się nie uderzyli. A teraz wszyscy kłaniamy się Tobie.

Nie wiem, gdzie to się stało?

Oczywiście, że wiem. Zdarza się to wielokrotnie gdzieś na węgierskiej ziemi. To są żołnierze duchy. Jest ich wiele tysięcy, milionów. Są w niebie, bo odpoczywają na węgierskiej ziemi. Czasami wychodzą i witają przybysza. Ale czasami po prostu mówią, ale zawsze mają się na baczności. I tak naprawdę one nie umarły, one żyją tutaj, w nas. Żyją tu, w opowieściach dziadka, podczas wieczornych czytań młodych uczniów, siedzą przy Tobie, gdy w letni wieczór rozmawia się o nich przy lampce wina. A jeśli będziesz cicho, możesz je usłyszeć. Zamknij oczy, przyjacielu, nie mów...

A wiatr cicho wieje...

Autor: dr György Temesszentandrasi