Po przeczytaniu artykułu zatytułowanego „Campaign to End Life” przyszło mi do głowy, że dla wielu może to być to samo przeżycie déjà vu, co głęboko poruszający wykład Gianna Jessen, która przeżyła aborcję, wygłosiła kilka lat temu w Queen's Hall w Melbourne , Australia, a później został również przesłany do sieci WWW. Oba dotyczą zapłodnienia, ale z przeciwnym znakiem.
W końcu to różnica między tymi dwoma podejściami zmusiła mnie do napisania tego artykułu, ponieważ dla wielu z nas temat jest prawdziwym doświadczeniem déjà vu, czyli tak, jakby już raz nam się to przydarzyło. Gdy?
Dawno, dawno temu... Nasza świadomość stara się ukryć gdzieś w głębi, w krainie zapomnienia, czyny, które kiedyś popełniliśmy wobec kogoś i które żyją w nas jako nieprzyjemne wspomnienie.
Jednak prezentacja Gianny nie dotyczyła sprawcy, ale ofiary. O nim osobiście. Matka, która przekroczyła siódmy miesiąc życia, decydując się na dziecko urodzone „przypadkiem” i co to dziecko myśli teraz o świętości życia dorosłego. Bo jakimś cudem przeżył. A sposób, w jaki mówi o zapłodnieniu i życiu w swojej prezentacji, o życiu, które chcieli mu odebrać, z pewnością brzmi autentycznie. Dlatego to takie przejmujące.
Oczywiście stanowisko Kościoła w sprawie inseminacji jest twarde jak skała i dopóki człowiek jest młody, czasami się temu sprzeciwia. Potem, kiedy dorasta, kiedy staje się mężczyzną, widzi sprawy inaczej. Dlatego ucieszyłem się po obejrzeniu prezentacji Gianny iz radością wysłałem ją do dobrego znajomego. A ponieważ mu się to spodobało, chciał też to rozpowszechnić, chciał to zaprezentować w mniejszej wspólnocie kościelnej w dzielnicy Budapesztu. Jednak pisząc swój plan, wyraził też swoje wątpliwości, czy prezentacja spektaklu może kogoś urazić lub wprawić w zakłopotanie.
Przyznam, że ta okazja umknęła mojej uwadze, ponieważ skupiłem się tylko na szokujących wyrokach Gianny, zeznaniach tej młodej, pełnej pasji kobiety, która przeżyła. Jednak jeśli się nad tym zastanowić, wątpliwości naprawdę nie można pominąć, ponieważ łatwo może się zdarzyć, że przedstawienie naprawdę wdziera się w najbardziej intymne i bolesne wspomnienia niektórych ludzi. Możliwy.
Ostatecznie wszystko to potwierdziło się, gdy później, w moim wąskim gronie znajomych, rozmawialiśmy o aborcji i obawach mojej przyjaciółki, a jedna z moich znajomych kobiet w średnim wieku spojrzała na mnie niepewnie i zauważyła, że uważa tę obawę za uzasadnione, bo jak powiedziała:
"Ja też miałam gulę w gardle, kiedy oglądałam ten występ i pomyślałam o dziecku, które miałoby teraz 30 lat, gdyby..."
- i z tym odwrócił się.
Potem widziałem tylko jego plecy, ale nadal zauważyłem, że po chwili ostrożnie podniósł rękę do oczu. Później powiedział mi, że wiele, wiele lat temu miał też nieoczekiwany „problem”, z którego „nie widział wyjścia”. Czuł, że jego sytuacja jest beznadziejna. Zniknął więc z oczu przyjaciół na kilka dni.
No cóż.
Wielu z nas ma małe lub duże tajemnice i wspomnienia, które powodują gulę w gardle, nawet po 30 latach.
Wkrótce potem inny mój znajomy powiedział mi, że kiedy jego dwoje starszych dzieci było już w szkole, pewnego dnia jego żona ogłosiła błogosławieństwo nowego dziecka. Różnica wieku między dwojgiem dzieci była już duża, a przy trzecim byłaby jeszcze większa, ale nadal byli szczęśliwi. Potem przyszły badania i okazało się, że dziecko nie jest zdrowe, a lekarz zalecił zdecydowany krok. A oni żuli i żuli, ważąc, żeby zobaczyć, czy lekarz się nie myli i czy diagnoza jest błędna. A jeśli nie, możliwe, że nie będzie to kolidować z rozwojem pozostałych dwojga dzieci tak bardzo, jak początkowo sądzono. Więc zgodzili się zatrzymać dziecko. Jednak ostatecznie, w miarę upływu czasu, zdecydowali inaczej.
Czy ich decyzja była słuszna, czy nie? Kto wie? Wtedy, w tej sytuacji, zdecydowali w ten sposób. Dziś, mając starsze głowy, być może i oni podjęliby inną „ostateczną” decyzję. Bo ludzie się zmieniają, bardzo się zmieniają na przestrzeni lat, nawet jeśli często nie chcą się do tego przyznać.
I tak się zmieniłem.
Chociaż prawda jest taka, że już w młodym wieku uważałem tę interwencję, jeśli nie za morderstwo, to przynajmniej w pewnym stopniu niegodziwość. Tak myślałem będąc w Budapeszcie podczas II. Na sali operacyjnej Kliniki Kobiet jako surowy lekarz musiałam asystować przy aborcji. W kolejce były tylko dwie kobiety, kiedy musiałem się połączyć na sali operacyjnej, której dzieci urodziłyby się ciężko chore. Przynajmniej to pomogło uspokoić moje sumienie. W swoim młodzieńczym entuzjazmie czułem, że te matki „mają prawo” do swojej decyzji, a ja, lekarz, „tylko im pomagam”. W końcu to jest praca lekarza, to jest jego zawód!
Jednak jeśli się nad tym zastanowić, to w „rezultacie” tej pomocy codziennie umierają dziesiątki Węgrów przyszłego pokolenia na krajowych salach operacyjnych ginekologii.
„Tak własnymi rękami eksterminujemy nasz cenny gatunek”
– moglibyśmy powiedzieć, ale od razu odcisnęliby na nas piętno nacjonalizmu i szowinizmu.
Więc postawmy to inaczej!
„W ten sposób dziesiątkujemy białą populację europejską w szpitalach Berlina, Paryża, Budapesztu, Londynu i innych krajów”.
W tym przypadku krzyknęliby, że jesteśmy rasistami i ksenofobami.
W takim razie spróbujmy jeszcze bardziej zniuansować!
„Tysiące LUDZI umiera codziennie w Europie w wyniku tej interwencji, tzw. pomocy medycznej”.
Pomyślmy zatem, co się stanie, jeśli radio lub telewizja ogłosi, że w wyniku wybuchu w Afganistanie zginęło, powiedzmy, czterech brytyjskich i trzech niemieckich żołnierzy. Co zobaczymy za kilka dni? Kraje, o których mowa, przyjmują szczątki poległych z wojskową pompą i żegnają je podczas bogato zdobionego pogrzebu. Od trzech, czterech żołnierzy. Oczywiście to prawda, ale jednocześnie nikomu nie przychodzi do głowy pamiętanie o ponad tysiącu dzieci i sadzonek, które Europa traci każdego dnia, ponieważ ich rodzice postanowili nie żyć.
Czy nie zasługują na wspaniały pogrzeb? NIE! Nie są nawet uziemione!
A jednak, bądźmy szczerzy, zabiliśmy ich też, tak jak żołnierza wroga, któremu nadal dajemy grób, nawet na obcej ziemi, tak jak kiedyś, kiedy we Francji dawali groby żołnierzom niemieckim, i vice versa odwrotnie i Francuzi w Niemczech. Dający do myślenia. To naprawdę daje do myślenia.
„To się nazywa antykoncepcja! Więcej dzieci byłoby finansowo nie do utrzymania dla młodych rodzin” – wtrąca się „Nagy Átlag”, obserwując bezlitośnie strukturę i kształt najnowszego Audi w jego broszurze.
„W końcu to pomoc naszego dzisiejszego cywilizowanego społeczeństwa”, podsumowuje, po czym z satysfakcją zamyka broszurę, decydując się na zakup tego Audi Q5.
Oczywiście nigdy wcześniej nie widziałem tego tak wyraźnie. Czułem, że coś jest nie tak z tą „pomocą”, ale nie potrafiłem wtedy dokładnie określić, co. Bo to banał, ale zawsze są dwie strony medalu. Mogę jednak powiedzieć - być może dla uspokojenia własnego sumienia - że w mojej długiej i różnorodnej karierze lekarskiej, jeśli ktoś przygotowywał się do podjęcia takiej decyzji i prosił mnie o radę, prawie zawsze opowiadałem się za tym, żeby dziecko się urodziło. . Prawie zawsze…
A kiedy nie? Kiedy sama matka była jeszcze dzieckiem. Stałam wtedy obok niego, obok 13-14-letniego "dziecka", które przyprowadzali do mnie rodzice - potencjalni dziadkowie - zdesperowani, ze łzami w oczach, aby udzielić mi dobrej rady.
Więc czy ja też jestem winny?
Odpowiedź jest trudna, ponieważ w tym przypadku widać, że Dobry Bóg, dając nam wolną wolę, złożył również na nasze barki ogromną odpowiedzialność. Bo co się dzieje, gdy ktoś – rodzic lub lekarz – zdecyduje się odebrać płód? A teraz myślę tylko o wariancie, w którym dziecko, które ma się urodzić, prawdopodobnie urodziłoby się chore.
W tym przypadku widzę trzy możliwości, rozważania teoretyczne i postawy.
Jeśli wierzę w reinkarnację, mam do czynienia z interesującą rzeczą. Nie dam się narodzić duszy, która tym razem miałaby możliwość naprawienia błędów popełnionych w poprzednim życiu, aby to uczyniła. Odkładam możliwość rozwiązania na później, to znaczy odwlekam uszlachetnienie duszy.
Jeśli nie wierzę w reinkarnację, ale wierzę w nauki wiary chrześcijańskiej, to sytuacja jest inna. Nie mam do czynienia z duszą, ale z boską decyzją. Boską decyzją, która zechciała za cenę takich trudności wysłać duszę w ludzkiej postaci do świata materialnego, chcąc ją tym samym przetestować i tym samym chcąc udostępnić tej duszy wieczność. Ponieważ wiadomo, że prosta droga nie zawsze prowadzi do celu, dlatego ułomny, ułomny umysłowo człowiek niekoniecznie jest mniej wart w oczach Boga niż piękna modelka o idealnym ciele i możliwym IQ równym 140. Nie chodzi o ciało, ale o to, co kryje materialna skorupa.
Na gładkiej, utwardzonej drodze łatwo można się pośliznąć, zgubić kierunek i nie dotrzeć do celu, z drugiej strony na wyboistej drodze zawsze można się złapać, mimo że jest to droga trudniejsza. Nauczyłem się tego wszystkiego, kiedy odwiedziłem Csíksomlyo. Jeszcze wcześniej uczestniczyłem w modlitwach Golgoty i nabożeństwach na Drodze Krzyżowej, kiedy maszerowaliśmy od jednego krucyfiksu do drugiego, modląc się żarliwie – starając się jednocześnie przekonać i udowodnić sobie, że jesteśmy dobrymi chrześcijanami – ale wspomniany rok 2005 Golgota w Csíksomlyó była zupełnie inna!
W nocy, w całkowitych ciemnościach, przesuwaliśmy się coraz wyżej w stronę kaplicy Salvatore, ślizgając się po kamyczkach i stąpając po coraz bardziej stromych skałach. Nie było zbudowanej drogi, schodów, nawet znaku drogowego! Kierunek wskazywała tylko migocząca maleńka lampka świeczki, którą orędownik umieścił przed krzyżem, gdy dotarliśmy do pierwszej stacji. A w tej zupełnej ciemności, gdzie tylko ten jeden krzyż świecił blisko i daleko, było tak cicho, że słyszeliśmy tylko nasze zmęczone sapanie. Potem głośno się modliliśmy i odpoczywaliśmy. Tak, odpoczęliśmy przed krzyżem stacji, by znów ruszyć jeszcze wyżej, potykając się, w górę, w kierunku kolejnego słabo świecącego krzyża. I wreszcie w górę, na końcu drogi, wszyscy bez wyjątku padliśmy zmęczeni na mokrą trawę i dysząc, w duchu cieszyliśmy się, że w końcu dotarliśmy i dotarliśmy do celu.
I może być tak, że pozbawimy takiej szuranej, potykającej się, dyszącej duszy sposobność do radosnego powiedzenia: Doszedłem do kresu jego życia, osiągnąłem jego cel.
Czy mam prawo to zrobić? Czy mam prawo pozbawić go życia? Albo zabrać?
Trzecią opcją jest podejście materialistyczne. I to jest nasza pułapka. Nasze szkolenie opiera się na tej percepcji, na tym spojrzeniu na życie, od czasów szkoły podstawowej do końca naszych studiów przyrodniczych. Zaczynamy na tym torze, kiedy wkraczamy w życie, a lekarze nie są wyjątkiem. Ciało jest dla nich rzeczywistością, podobnie jak dla „Wielkiej Średniej”, natomiast dusza to tylko przypuszczenie. Trzeba z tej perspektywy patrzeć na ich zachowania i decyzje, nawet wtedy, gdy mają do czynienia z młodą dziewczyną, dojrzałą kobietą czy matką z kilkorgiem dzieci. Cała trójka udaje się do lekarza, aby pozbyć się błogosławionego ciężaru, który niespodziewanie spadł im na kolana. Ponieważ w tym momencie każdy z nich czuje się beznadziejnie co do swojej przyszłości.
Dziewczyna chce kontynuować naukę, ale boi się, że rodzice dowiedzą się, co się z nią stało, boi się, że nie będzie mogła iść na studia i boi się – być może słusznie – że jej partner będzie się bał odpowiedzialności, nie będzie stał przy niej i ostatecznie ją opuści. A dojrzała kobieta właśnie dostała pracę, o której marzyła od dawna po szkoleniu zawodowym lub ukończeniu studiów. I wreszcie, co prawda z kilkuletnim opóźnieniem, ale udało mu się. Wreszcie sytuacja jest dojrzała. Nauka miała sens! - ogarnia go radosne uczucie. Rezygnacja z wakacji i wyjazdów z poprzednich lat miała sens, być może nawet rozstanie z wielką miłością miało sens, bo nie chciał się żenić tylko dlatego, że nie chciał być związany. Ale teraz masz pracę, na którą czekałeś. A potem - jak grom z jasnego nieba - mówi jej, że jest w ciąży! Czuje, że jego życie zostało wykolejone i wszystko się rozpadło.
A matka, ta pewna trzecia kobieta? Co z nim? Co się z nim stało? W końcu przynajmniej wiedziałby, jaką radością jest dziecko! Wiecie, tyle że to byłoby ich piąte dziecko, a jej mąż, ojciec dzieci, od dwóch lat nie może znaleźć pracy, a oni tylko wiążą koniec z końcem z dorywczych prac. Co będzie z nami - myślą - jeśli urodzi się też to piąte dziecko, a może nawet nie będzie zdrowe?
I wszystkie trzy, wszystkie trzy przyszłe mamy, patrzą na lekarza jako jedyną nadzieję, a jednocześnie czują, że mają prawo pozbyć się swojego błogosławionego ciężaru. We współczesnych społeczeństwach prawnie uprawniony. I lekarz decyduje. I to "pomaga".
Potem mija kilka dni, wszystko powoli wraca do dawnej rutyny. To był „tylko” tydzień lub dwa choroby, nie więcej. Potem, jakby nic się nie stało, życie toczy się dalej, tak jak i tam, gdzie się skończyło.
Ale czy tak jest naprawdę? Czy życie toczy się tak jak dawniej? Czy naprawdę zostali uwolnieni od ciężaru? Trudno odpowiedzieć.
Potem niespodziewanie, po latach, nagle natrafia na „brzemię”, które przypadkowo zostało pozostawione żywe w Internecie, i swoimi słowami rozdrapuje rany, które, jak sądzono, zostały dawno zagojone.
Deja vu?
Nie, to się naprawdę wydarzyło! I z nim. Jeśli nie dokładnie to samo, historia jest bardzo podobna. Potem ból przeszywa matkę, „gula rośnie jej w gardle” i nagle wszystko wywraca się do góry nogami.
A lekarz, po obejrzeniu i wysłuchaniu prezentacji Gianny, następnego ranka po prostu stoi zdezorientowany przed lusterkiem do golenia, jakoś trudno mu spojrzeć w znajome oczy naprzeciwko.
Potem myśli, że odkrywa niewyraźny napis na czole swojego odbicia. „Winny” – pisze. Następnie, zdezorientowany, pociera lustro, aby zobaczyć, czy to tylko mgła na szkle powoduje to dziwne załamanie, ale bezskutecznie. „Guilty” – jakby niewidzialna ręka delikatnie wtarła go w tkaninę. Pochyla się nerwowo, zaczyna myć twarz, potem histerycznie pociera czoło, ale to też nie pomaga. Stempel pozostanie i od teraz będziesz go widzieć za każdym razem, gdy spojrzysz w lustro.
Dlaczego oglądałem występ Gianny? - myśli ze spoconym czołem, po czym w końcu wsiada do samochodu i jedzie do pracy. Do kliniki, gdzie przed salą operacyjną czekają już na niego trzy osoby: dziewczynka, dojrzała kobieta i matka czwórki dzieci.
Deja vu.
Prezentację Gianny Jessen z węgierskimi napisami można obejrzeć TUTAJ
TTG
Wyróżniony obraz: Gianna Jessen / eu.sctimes.com