Jeśli udało Ci się zamienić otwarcie igrzysk w ogromny pokaz dragqueen LGBTQ, zadajmy ekscytujące pytanie! Napisane przez Áron Ambrózy.

Na każdej Pride w Budapeszcie powraca temat, że nawet dzisiaj niezwykle trudno jest żyć jako jedna z liter sałatki LGBTQ, ale jak źle było w latach 2000., zwłaszcza w latach 90. Sprawdźmy, czy rzeczywiście tak było na Węgrzech!

Mniej pamiętam lata 2000., ale nie dlatego, że był przyzwoitym muzykiem: był uroczo nudny, pomijając drania Gyurcsány'ego i komunistów. Oczywiście kilku niezbyt inteligentnych skrajnie prawicowych susłów wyszło, by zachwycać się Pride, ale ich stan podekscytowania wynikał bardziej z faktu, że marka LGBTQ spektakularnie zawitała na Węgry. Wcześniej zaangażowani ludzie świętowali tylko na kilku ukrytych wydarzeniach i pokazach filmowych i nigdy nie przyszło im do głowy, aby wymagać obecności nudnej cis-hetero większości w ramach obowiązkowego programu. Potem zniknęła też skrajna prawica, albo się zmieniła, i nie chciała już kostką leczyć chaosu w Andrássa. Albo zdali sobie sprawę, że protestowanie na ciepłym asfalcie jest męczące i bezcelowe, co jest wyraźną oznaką aktywności mózgu.

I oczywiście powiedziano: „Nie rzucaj autobusem!”. telefon z policji, który później propaganda przerodził się w antygejowski wybuch państwa, mimo że jest to najbardziej podstawowe ostrzeżenie, jeśli chcemy żyć w pokojowym, wzajemnym szacunku, grzecznym i roślinożernym społeczeństwie.

Ale w rzeczywistości każdy był zainteresowany orientacją seksualną innych tak samo, jak współczesna poezja: poza kilkoma zgorzkniałymi głupcami i naukowcami społecznymi, którzy zarabiają na życie, nikt się tym nie interesował. Co zaskakujące, stało się to dla nas centralną kwestią, gdy w obliczu braku innych znaczących kwestii do powiedzenia została podniesiona do najważniejszej aktualnej kwestii na poziomie globalnym. Polityka tożsamości została zainstalowana jako domyślne oprogramowanie w pustych głowach, aby uczciwi wyborcy martwili się o rzeczy i byli oburzeni rzeczami, które nie mają wpływu na interesy międzynarodowych korporacji tworzących ściśle zjednoczony front z globalistami zastępującymi tradycyjną lewicę.

Członkowie sałatki listowej LGBTQ radzili sobie dobrze, dopóki nie wezwano ich do ucisku.

Doskonałym tego przykładem jest to, że w latach 90. powszechnie wiadomo było, że wielu znanych, sławnych, uwielbianych i popularnych muzyków woli ciasteczka, a nie dziewczyny zbierające się za sceną. I kogo to obchodzi? Nikt konkretny. Nawet przez myśl nam nie przeszło, czy będziemy protestować, czy nie pójdziemy na przykład na koncert Judas Priest z powodu Roba Halforda, bo tą niezwykle ważną decyzją wspieramy lub przeciwstawiamy się walce o prawa osób należących do społeczności LGBTQ . Naprawdę, wszyscy, wszyscy na całym świecie zostali pobici.

Ponadto Capella i inne ówczesne bardzo publiczne puby były pełne. Do tych klubów chodziły zwykłe twarze cis-hetero, bo oprócz randek, można było bez żadnej presji zachwycać się performerem-transwestytą, co wtedy było jeszcze ciekawe i wyjątkowe. Uwielbiali tę uwagę, byli bardzo wdzięczni, gdy ktoś (ktoś!!!) niewinnie zapytał ich, co jest takiego dobrego w ciasteczkach.

Potem, jak nalot, minęło 30 lat i wyszły na jaw problemy, jakich nigdy wcześniej nie było w centrum uwagi, że homoseksualiści potrzebują, aby traktować ich jak hetero, ale jednocześnie świętować ich za ich homoseksualność. (I jak? - red.) I że muszą karmić lalkę, bo inaczej będzie im smutno. Dobra, tuż przed publicznym konsensusem, że LGBTQ jest subkulturą, zostawmy ich w spokoju z całym tym gównem. I tak jak państwo nie zapewnia dzieci fashionistkom i metalowcom, tak nie ma to nic wspólnego z fanami Village People i George’a Michaela.

Bo są to już sprawy, w których swoje zdanie wypowiedzieli także heteroseksualiści, którzy wcześniej byli nieszkodliwymi obserwatorami i wyraźnie niezainteresowani tajemnicami sypialni gejów. Dla niektórych to wręcz przytłaczające. W ten sam sposób, w jaki wprowadzenie obowiązkowych tygodni i miesięcy dumy w swoim miejscu pracy nie spowodowało niezachwianego szczęścia u osób z zewnątrz, powiedzmy, że jako inżynier oprogramowania musisz słuchać zupełnie głupich i całkowicie nadętych wykładów małej damy na temat HRS, jak wygląda sytuacja z nasi koledzy LGBTQ. Bo kogo to obchodzi w formie naukowej wojskowej prezentacji płci? W końcu dostaje się od prezesa okólnik, że najgorętszy letni dzień trzeba spędzić na paradzie na Andrássy, zamiast na wakacjach, bo trzeba wierzyć w wartości reprezentowane przez firmę, inkluzywność i różnorodność, w przeciwnym razie nie będzie podwyżki. Następnie pracownica wraca do domu, włącza Netflix i widzi, że konflikt między Sithami i Jedi w „Gwiezdnych Wojnach” tak naprawdę toczy się o to, że patriarchat nie pozwala lesbijskiej społeczności czarownic na używanie nienormalnych mocy i swobodne korzystanie z praw reprodukcyjnych.

I to naprawdę sprawia, że ​​wszystkim zaczynają pulsować skronie. No cóż, tego jest za dużo, dzieciaki!

Wbrew wypowiedziom składanym na Pride w Budapeszcie, nie, życie członków sałatki listowej LGBTQ nie poprawiło się, bo wszystko kręciło się wokół nich. Ciągłe radzenie sobie z nimi nie uczyniło ich lepszymi, ponieważ zgodnie z prawem efektu-reakcji każdy nacisk powoduje gniew. Dlatego powstała dziwna sytuacja, że ​​podczas gdy multisy wysyłają robotników na paradę, występy drag queen Lady Dömper zostały zepchnięte na przedmieścia, tylko nieliczni turyści przypadkowo zapuszczają się do popularnych niegdyś barów gejowskich, a wszyscy rozsądni ludzie uciekają gdy temat zostanie poruszony, bo nie da się powiedzieć czegoś, co spełniałoby oczekiwania lobby.

W przeciwieństwie do wesołych i tęczowych lat 90-tych, które podziwiały się nawzajem, interesowały innych i akceptowały wszystkich, udało nam się w imię postępu zebrać ponury i szary falanster, w którym każdy pielęgnuje swoje, niewypowiedziane i niewypowiedziana frustracja w domu, pomiędzy czterema ścianami. Wielkie brawa dla lobby LGBTQ! Prawie udało nam się zbudować lepszy świat.

PS

Wyróżniony obraz: Facebook