Portal vasánap.hu opublikował pod tym tytułem przemyślenia Andrása Gávela. Artykuł, którego pierwszą część cytujemy, polecamy uwadze naszych czytelników.
Wbrew wypowiedzi sprzed kilku dni Róberta Alföldiego – według którego wszystko jest w tym kraju dobre, jeśli nie znamy polityków i burmistrza, a nawet nic o nich nie wiemy – chcę żyć w kraju takim jak ten, który mamy teraz. Tam, gdzie nie jest tandetnie, co bardziej dumne, jeśli finałem pokazu sztucznych ogni w święto narodowe może być krzyż usiany gwiazdami na niebie. Cóż, w takim , w którym można zorganizować międzynarodowe zgromadzenie eucharystyczne z Bogiem w centrum. I ja też dobrze się czuję w kraju, gdzie w lasach stawia się krzyże na pamiątkę tego światowego wydarzenia, na wzór biblijnych słupów pamiątkowych. Jednak sytuacja jest taka, że gdy tylko przekroczymy nasze granice, również tę bezpieczną duchową oazę zostawiamy za sobą. Słowa Szozata są prawdziwe: tu trzeba żyć, trzeba umrzeć! I to jest w porządku, nawet jeśli musimy walczyć w obronie prawdy.
Cesarski zapał
Przedstawiciel władz powiatu Peszt mówił o szczególnych paralelach z przekazaniem drewnianego krzyża wzniesionego we współpracy z Pilisi Parkerdő Zrt., upamiętniającego Światowy Kongres Eucharystyczny z 1938 r., który odbył się również w Budapeszcie. Richard Tarnai przypomniał, że to wielkie kościelne wydarzenie zorganizowano na Węgrzech w ostatnim roku pokoju. Potem świat skręcił w złą stronę, a imperia podporządkowały sobie narody. „Mówiliśmy wtedy o imperiach i do dziś rozmawiamy o imperialnych ideach” – powiedział, dodając, że przygotowujemy się do ponownego Kongresu Eucharystycznego tej jesieni. Ale i na następną wiosnę, kiedy „nasza odpowiedzialność jest jeszcze większa”, bo „presja zewnętrzna” i „imperialna gorączka” są co najmniej takie same jak poprzednio.
Cały artykuł można przeczytać tutaj