Pierwsze prawo dołu brzmi: jeśli w nim jesteś, przestań kopać. Ale przejdziemy też do drugiego.
Światowy kryzys gospodarczy z 2008 roku pokazał, że lewica poniosła sromotną porażkę. Jego próby odnowienia nie powiodły się, nie udało mu się, bezkrytycznie piętnując wszystkich swoich rywali jako antysemitów, nacjonalistów, ekstremistów i wykluczających, a także nie powiódł się plan wciągnięcia finansowych interesów jego własnej lewicowej elity w lewicowość. Diagnoza jest zatem taka, że to, co zrobiła lewica, jest nie do utrzymania, to znaczy, że należy zamknąć pewną epokę i otworzyć nową. Prawa dołu zostały sformułowane przez Viktora Orbána na kongresie Fideszu siedem lat temu.
„Kiedy skończył się wielki wiek Rzymu, pytanie nie brzmiało, co się z nim stanie, ale co stanie się po nim”.
Mówił o tym także Viktor Orbán, jeszcze wcześniej, na kongresie Fideszu w 2011 roku. I tak dochodzimy do drugiego prawa dołu: wyląduj na nim! Ludzie oczekiwali i oczekują prawicowego rządu, który wyeliminuje chaos i zaprowadzi porządek. Aby jednak prawica mogła wypełnić swoją historyczną misję, musi wciąż na nowo wytwarzać niezbędną większość do rządzenia. Rura.
Zniewolenie węgierskiego ugrupowania lewicowo-liberalnego nigdy nie skrystalizowało się tak spektakularnie jak teraz, po wyborach parlamentarnych. W swoim przemówieniu z 9 kwietnia Gyurcsány ocenił porażkę koalicji, a jeśli wyjdziemy poza zwykłe pomyłki, inscenizowane hasła i paradoksy, zdamy sobie sprawę, że to, co promuje były premier, i czego chce, wzajemnie się wykluczają. To zła wiadomość dla opozycji, a więc ostatecznie zła wiadomość dla całego kraju.
„Odważ się być lewicowcem, zielonym, liberalnym, demokratycznym centroprawicowcem!” – krzyczy szef DK, opisując ich świat jako „miłą, demokratyczną, rozproszoną sieć”, ale zaraz potem stwierdza też, że „potrzebujemy polityka zdolnego do działania. Jeśli nie lubisz imprez, weź lekcje gotowania. Polityk, który organizuje zorganizowaną, silną partię i zaplecze polityczne dla siebie. Pozostali powinni wybrać inny zawód”.
Dlatego nie lubi indywidualistów politycznych, idei „partyzantów” – jak to określa – bo szkodzą dyscyplinie partyjnej. Mimo to wzywa interesariuszy sześciopartyjnej koalicji, by byli tym, czym są: zielonymi, lewicowcami, liberałami i prawicowcami; w jego interpretacji ci ostatni zostali teraz oswojeni w demokratyczną centroprawicę. Ta wiadomość to nic innego jak drewniany żelazny pierścień, jeśli ktoś naprawdę w to wierzy. Jeśli ktoś nie wierzy, to może dlatego, że zajrzał za opakowanie, gdzie na rękę, która ma kroić salami, czeka precyzyjnie nasmarowany nóż.
„Po stronie opozycji demokratycznej nie brakuje różnorodności, ale stabilności. Brakuje nie różnorodności, ale jedności – podkreśla, ignorując fakt, że kolorowe koalicje wyborów samorządowych w 2019 r. w wielu dużych miastach poniosły porażkę właśnie dlatego, że tęczowa mentalność jest nie do pogodzenia z hierarchią, która jest podstawą dyscypliny partyjnej. Nie jest możliwe wdrożenie pionowego rygoru z tymi, którym wcześniej obiecaliśmy poziomą równość . W ten sposób spełnia się zdanie, którym były premier rozpoczął swoje wystąpienie w mediach społecznościowych:
„Ten, kto boi się prawdy, zostanie pokonany przez kłamstwo”.
Sondaż dwóch trzecich z 3 kwietnia, czwarty z rzędu, dał jasną odpowiedź na pytanie, kogo ludzie uważają za wiarygodnego (prawdziwego), a kogo za niewiarygodnego (kłamcę).
Podobnie sprzeczne są toki myślenia, w których z jednej strony popiera Jobbika, az drugiej twierdzi, że lewicowa koalicja nie może wybrać prawicowego kandydata na premiera.
„To, że Jobbik zabrał więcej niż przyniósł, jest bezpodstawne i nieprawdziwe. Większość wyborców współpracujących partii spełnia prośbę swojej partii”.
Rzeczywistość faktycznie temu przeczy, a około miliona byłych wyborców Jobbiku opuściło koalicję.
„Nie ma takiej możliwości, żeby grupa lewicowa wybrała dla siebie prawicowego kandydata. To jest zaprzeczenie własnej tożsamości, porzucenie tożsamości, porzucenie duszy i marzeń wyborców”.
Jasne, że tak. Zdrada, rezygnacja z własnej tożsamości. Tak jak zdrada Jobbiku, który po krwawej jesieni 2006 roku powstał właśnie przeciwko Ferencowi Gyurcsány'emu, tak dziś wtopił się w koalicję, której najsilniejszą partią jest partia Ferenca Gyurcsány'ego.
Nawiasem mówiąc, Márki-Zay też nie przejmował się chęcią zastąpienia opozycji. Tak wspomina to lider DK:
„Jeżeli ambicją kandydata jest zastąpienie siły, na czele której powinien rządzić, jest to samobójstwo. Wiedzieliśmy o tym i wybraliśmy to wiedząc. Nie ma tu żadnej krytyki wobec niego, bo mówił jasno i wiedzieliśmy o tym”.
Oni wiedzieli. I pozwolili na to. Zastanawiam się dlaczego? Bo byłby łatwym łupem? Gdyby MZP jakimś cudem wygrało, jego pucz byłby dziecinnie prosty.
„Wygralibyśmy z Klarą Dobrev!”
Gyurcsány musiał to powiedzieć, potrzebowała tego kilkudziesięcioosobowa publiczność, oczywiście barokowa przesada, ale to jest impreza sekciarska, to pasuje. Jednak na temat gyurcányóz to w zasadzie nic innego jak budowanie osobistego kultu, ostatnia faza budowania marki.
„Przez półtorej dekady ranili mnie i cięli, do tej pory nie byli w stanie mnie zabić, teraz mówią, nie po raz pierwszy, że powinienem w takim razie popełnić samobójstwo. Rozważę to. Rozważałem to. NIE. To powracający trop, który gramy do muzyki Fideszu, ale gyurcsányozing to narracja Fideszu. Ale w tym świecie Gyurcsány nie jest ani rzeczownikiem, ani imieniem własnym, ale przymiotnikiem. Wskazuje na postawę, że Bóg nie chce odejść, jest tutaj, walczy i działa. Nie do zabicia, wytrwały, walczący. To także autorefleksja. Buduje drużynę i imprezę. Nie broń się, chcesz być kaczką! W polityce idziemy z tym dalej, przynajmniej z naszej strony. Bądź małą dziewczynką! DK z dumą nie prosi nikogo o pozwolenie na robienie tego, w co wierzy. Idziemy do przodu, a nie do tyłu”.
Pomijając bezwstydne przyjęcie hasła wyborczego Fideszu, przyjrzyjmy się samooszukiwaniu się, które pozwala prezesowi partii określać się jako „autorefleksyjny”. Jako osoba, która potrafi przyznać się do błędów. Ponownie, poślizg jest duży, ponieważ samokrytykę praktykował tylko raz, w przemówieniu w Öszöd, ale była ona wygłaszana w zamkniętym kręgu i miał to na celu dla własnych celów. Tylko dla nich. Jednak po bezprecedensowym terrorze państwowym z września-października 2006 roku nigdy nie praktykował samokrytyki, jedynie cyniczne zaprzeczenie spotkało zranione społeczeństwo węgierskie. I od tego czasu musi się z tym mierzyć. Katharsis nie powiodło się, otwarta rana pozostała. Brak katharsis jest głównym powodem, dla którego zdecydowana większość wyborców zdecydowanie i kategorycznie odrzuca Gyurcsány'ego. Nikt nie może oczekiwać rozwiązania od kogoś, kto jest problemem; czy sojusz to rozumie, czy nie.
I na koniec słówko o bajce Gejla o chłopcu z piękną twarzą i dredami: Ferenc Gyurcsány otrzymał od niego odznakę z napisem Je suis Gyurcsány. W historii ten chłopiec zadzwonił do przewodniczącego partii na ulicy, poprosił o selfie, a następnie wcisnął mu odznakę do ręki. Pęka serce.
Nie wiem, co w tym złego, szczególnie lubię Viktora Orbána, uważam go za męża stanu znacznie przewyższającego współczesnych, mądrego, silnego i wiarygodnego, ale nigdy, przenigdy nie myślałem o zrobieniu jakiejkolwiek odznaki i wręczeniu jej Orban. Niech mi to da. To on jest politykiem, nie ja. Musi mnie przekonać, żebym zagłosował na niego, a nie na odwrót.
Na miesiąc przed wyborami premier tak mówił o opozycji :
„Z pewnością są węgierscy patrioci, którzy nie zgadzają się z naszym rządem, tacy, którzy chcą nas krytykować na poziomie narodowym i którzy mogą zorganizować opozycję, która nie jest finansowana przez George'a Sorosa i Brukselę. Obecnie nie ma ich na liście lewicy, ale nie mogę się doczekać, aż w końcu będę mógł o nich debatować na szczeblu krajowym”.
Tak więc, moi drodzy przyjaciele opozycji, znajomi i nieznajomi, odrzucajcie Je suis Gyurcsány, nie chcą być Gyurcsány, rzucajcie brud na to zgromadzenie! Raczej buduj, bądź godnym przeciwnikiem Fideszu i godnym sługą węgierskiego interesu! Zasługujesz na to. Tak jak kraj na to zasługuje.
Wyróżniony obraz: Koniec wieku