Największym błędem, a raczej grzechem lewicowej opozycji jest to, że nie zwraca ona uwagi na społeczeństwo węgierskie wewnętrznie, ale na świat zewnętrzny, dla nich Brukselę, Berlin, Paryż, Waszyngton i oczywiście światową elitę są głównym i definiującym punktem odniesienia.

Po największym sukcesie Fideszu-KDNP w wyborach w 2022 roku można powiedzieć, że demokratyczne zarządzanie zmianami stoi w miejscu, po czwartej z rzędu przebudowie rządu Orbána na Węgrzech pozostał dominujący system partyjny – to ogromny sukces jeśli chodzi o stronę narodową, jest to już w Kálmán Tisza i może przypominać nam o epoce naznaczonej nazwiskiem István Tisza.

My, nacjonaliści i konserwatyści, cieszymy się z tego, bo wiemy, że kraj pozostał w dobrych rękach, co było niemal koniecznością w obecnej, prawdziwie krytycznej sytuacji światowej, naznaczonej wojną, toczącą się walką o reorganizację świata, kryzys gospodarczy, a inflacja – gdyby w rękach opozycji władzy Węgry – i nie ma w tym przesady – mogła znaleźć się w sytuacji zagrażającej życiu.

Nie leży to jednak w naturze człowieka konserwatywnego – a tym bardziej w przypadku strony lewicowo-liberalnej – rzucać się jako zwycięzca z bezlitosną siłą na ciężko pokonanego przeciwnika leżącego na ziemi i wbijać go w Ziemia. Nie, my, konserwatyści, po kilku dniach radości patrzymy niemal z politowaniem na inny krajobraz polityczno-ideologiczno-światopoglądowy i zastanawiamy się, jak ci nieszczęśnicy mogli dojść do tego punktu.

I czy będą w stanie oderwać się od ziemi do 2026 roku?

Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, podsumujmy jeszcze raz, co doprowadziło do ich niemal całkowitej porażki – z wyjątkiem ich ostatniego schronienia, stolicy (choć tam też konkurencja się zaostrzyła).

Pierwsze i najważniejsze wyjaśnienie: stracili kontakt ze społeczeństwem węgierskim, z węgierską duszą, powoli piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Pisałem i mówiłem to już kilka razy, ale powtórzę jeszcze raz: w noc wyborów parlamentarnych w 2014 roku, po ich drugiej porażce dwiema trzecimi z rzędu, socjalistyczny polityk powiedział z rezygnacją: tyle przegraliśmy, bo nie nie znam już węgierskiego społeczeństwa.

A było to w 2014 roku.

Od tego czasu minęło osiem lat i można powiedzieć, że z tego punktu widzenia ich sytuacja tylko się pogorszyła: na scenę wkroczyła Momentum, partia, której liderzy i członkowie mają tyle samo wspólnego z węgierską wsią, co, powiedzmy, ja z litologia czy archeologia. Ale dotyczy to również innych lewicowo-liberalnych partii opozycyjnych, Jobbik traci swoje wiejskie bazy od czasu przesunięcia się w lewo, być może nawet w DK skromną obecność na obszarach wiejskich.

Jeśli partia polityczna nie jest osadzona i zintegrowana z danym społeczeństwem, nie ma prawie żadnych szans na wygranie wyborów.

Chociaż nie zawsze tak było na lewicy: MSZP wygrała wybory w 2002 roku, ponieważ ich lokalne bazy odziedziczone po epoce Kádára były nadal częściowo zachowane, które oczywiście zostały zbudowane na spetryfikowanych aparatach partii komunistycznej, lokalni zakładowi sekretarze partii , przewodniczących rad i chociaż postkomunistyczna sieć, choć już przestarzała, ruszyła ponownie i ku zdumieniu nas wszystkich, po czterech dobrych latach z Fideszem byli w stanie tłumaczyć. (Chociaż te wybory rzeczywiście nie były wolne od nadużyć, odłóżmy to na razie na bok.) Społeczeństwo post-kadarskie wtedy jeszcze istniało, MSZP była więc jeszcze częściowo zintegrowana, wciąż „łapała” coś z nastrojów ludowych - choć bez brudnych sztuczek wyborczych Gyurcsány'ego nawet wtedy by nie wygrali.

A co do Gyurcsány'ego: cóż, to właśnie w jego epoce, czyli od 2004 roku, ich postkomunistyczne osadzenie społeczne stopniowo się rozpadało, a potem coraz szybciej, zwłaszcza po przemówieniu w Öszöd w 2006 roku i brutalności policji. Wraz z Gyurcsányalem MSZP straciła wiarygodność w oczach opinii publicznej, dotkliwa porażka z 2010 roku mogła być ukrywana od 2006 roku. Twój upadek i jego konsekwencje spowodowały upadek moralny lewicy, co miało również fermentujący wpływ na ich sieci – stąd można prześledzić ich oddzielenie od społeczeństwa i upadek w próżnię.

I odwrotnie, jest to okres, lata 2000., kiedy Fidesz bardzo świadomie budował swoje lokalne bazy, w których znaczącą rolę odgrywały środowiska obywatelskie, które były zorganizowane w prawie każdej części kraju i służyły jako baza do dalszego usieciowienia, w „małe kręgi” społeczeństwa” jako integracja w dobrym tego słowa znaczeniu.

Ale czy lewica w ogóle rozumie ten problem? Czy rozumiesz coś z tego wszystkiego, a jeśli tak, to czy rozumiesz to poprawnie?

Pierwsze sygnały są niepokojące. 20 tysięcy ich ludzi, którzy zgłosili się do lokalnych komisji wyborczych, napisało później relacje o ludziach na wsi na swoich profilach w mediach społecznościowych, co pokazuje, że nie tylko zbliżyli się do mieszkających tam ludzi, ale także przekonali się, że nie mają nic do powiedzenia. tam zarabiają, nie mają nic wspólnego z „durniami, chłopami z Mucsy”, którzy mieszkają na wsiach iw małych miasteczkach.

Zapamiętajmy! Co napisał Miklós Tamás Gáspár w okresie poprzedzającym pierwsze wolne wybory w 1990 roku? „Kurwa i strach – albo wolna demokratyczna większość. Nie ma trzeciej drogi”.

Czy nie jest tak, że dzisiejsi politycy i osoby publiczne nadal charakteryzują się tymi samymi rasistowskimi uprzedzeniami, co TGM? Wypowiedzi Judit Csáki, momentystów i innych liberałów pokazują raczej, że oddalili się oni jeszcze bardziej od wiejskich Węgier, że odczuwają teraz wyraźny wstręt do mieszkających tam ludzi, czego być może nawet TGM nie odczuwał.

Patrząc na to z tego punktu widzenia, budowa mostów między rządem a opozycją, budowa mostów między dwoma Węgrami wydaje się przedsięwzięciem prawie niemożliwym.

Dla zachowania obiektywizmu dodajmy: wśród lewicowych liberałów pojawiają się głosy, które coś z tego problemu dostrzegły, w tym Márki-Zay – ale jego wnioski są co najmniej błędne. Mówił o potrzebie wyjazdu na wieś, na wieś, porozmawiania z mieszkającymi tam ludźmi jak „tawerna partyzant”, zbliżenia się do nich, poznania ich opinii.

Informuję MZP, że jasne jest, że on również nie zrozumiał istoty sprawy. To, co mówi, to postawa elity z góry: „schodzimy w pole”, przesłuchujemy ludzi w knajpach, czy nie są pijani o 10 rano, a wtedy zrozumiemy ich język i myśli bardzo dobrze.

No właśnie to jest nie tak. Życie publiczne na wsi nie jest takie, jak wyobraża sobie MZP; życie publiczne na wsi, panującą tam atmosferę publiczną kształtuje przede wszystkim miejscowa inteligencja, której słucha się do dziś, jest to nauczyciel, lekarz, ksiądz, inżynier, w najlepszym wypadku burmistrz, naczelnik centrum kultury i tak dalej. Pub nie jest centrum, a raczej odzwierciedleniem tego, jak ludzie sprawujący władzę lokalną kształtują opinie na temat życia, gospodarki, polityki i świata. Nie musisz „schodzić” do tego świata w niezrozumianym pubie, ale musisz z nim żyć, być jego częścią, identyfikować się z nim, jeśli przygotowujesz się do roli w życiu publicznym, nie mówiąc już o polityce, czy nawet rządzenie.

Największym błędem, a raczej grzechem lewicowej opozycji na Węgrzech jest to, że nie zwraca ona uwagi do wewnątrz, na węgierskie społeczeństwo, ale na zewnątrz, za granicą.Dla nich Bruksela, Berlin, Paryż, Waszyngton i oczywiście światowy elity są głównym i decydującym punktem odniesienia, a to, co dyktują stamtąd liberalnemu nurtowi, czyli to, co chcą „dać” ludziom mieszkającym na wsi. Tak jest nawet w stolicy – ​​na wsi nigdy nie będą mieli szans na wygranie jakichkolwiek wyborów.

Innymi słowy, kluczowa fraza: na Węgrzech jest tylko globalistyczna lewica, nie ma lewicy narodowej, nie ma partii narodowo-liberalnej (z uwzględnieniem nielicznych wyjątków). I ten „przepis” jest w naszym kraju od stu lat.

No właśnie dlatego obecna opozycja nie może spodziewać się niczego dobrego – z wyjątkiem Mi Hazánka, bo to zupełnie inna sprawa, ich przyszła rola wymaga osobnej analizy, której tutaj nie podejmę.

Ale widząc, że nawet po wyborach opozycja Ballibów jest dokładnie taka jak Burbonowie, to znaczy niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli – czy my, nacjonaliści, konserwatyści i suwereniści, powinniśmy się po prostu cieszyć, że opozycji nie ma już w linia drzew? Tak – a jednak nie do końca. Przecież my też jesteśmy demokratami – w przeciwieństwie do lewicy.

I właśnie dlatego wiemy, że jednym z warunków sine qua non demokracji jest istnienie silnej opozycji, możliwość zmiany rządu w każdej chwili. Jeśli nie ma silnej opozycji, nie ma silnej kontroli nad władzą. I oczywiście każda władza potrzebuje kontroli, każdy naród potrzebuje politycznej alternatywy.

Dlatego my, nacjonaliści i konserwatyści, powinniśmy raz na zawsze poprzeć Węgry, aby miały w pełni narodową, demokratyczną, przyzwoitą i moralną lewicę. Do tego jednak cały dotychczasowy zestaw lewicowy musiałby zostać zepchnięty na drugi plan, na czele którego oczywiście od początku stał korumpujący węgierską demokrację.

Ale jeśli to nie zadziała, świat też się nie zawali: wiemy, co musimy zrobić, i jeśli to konieczne, potrafimy zachować samokontrolę.

Autor jest politologiem i konsultantem badawczym w Centrum Praw Podstawowych

Źródło: naród węgierski

Zdjęcie na okładce: MTI/Zsolt Szigetváry