Gábor Fábián był jedną z ofiar policyjnej akcji z października 2006 roku. Śmiało można powiedzieć, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, ale niestety wszystko, co wydarzyło się tego dnia, wykracza daleko poza to proste stwierdzenie. Gábor Fábián przeszedł piekło piekieł, ani fizycznie, ani psychicznie nie mógł zostawić za sobą wszystkiego, co wycierpiał 15 lat temu.

- Przemówienie Ferenca Gyurcsány'ego w Ószöd oburzyło mnie tak samo jak wielu moich rodaków, śledziłem wydarzenia z września 2006 roku i brutalne działania policji w telewizji i kanałach informacyjnych. W Transylwanii byliśmy przed 23 października, a kiedy wróciliśmy, razem ze znajomym umówiliśmy się na spotkanie w Astorii z okazji 1956 roku – wspomina Gábor Fábián, który wówczas nie wyobrażał sobie, że będzie pływał w krew po kilku minutach. –

Wysłuchaliśmy przemówień, a kiedy Philip Rákay powiedział, że „impreza się skończyła, wszyscy powinni w spokoju wracać do domu”, zauważyliśmy wybuchy. Nie wiedzieliśmy, co to może być za hałas, w każdym razie skierowaliśmy się w stronę Deák tér, żeby pojechać metrem do domu. Dotarłem do Muzeum Kinematografii, gdy zobaczyłem, że tłum wracający do domów z imprezy Fideszu stał w miejscu, bo z Madách tér leciały w naszą stronę granaty z gazem łzawiącym. Tak, żeby było jakieś 150-200 metrów między policją a nami, czyli tłumem, żeby nie było żadnego konfliktu, który mógłby uzasadniać strzały. Zrozumiałem, że metro i Deák tér są niedostępne, więc poszedłem w innym kierunku. Nie bardzo można było uniknąć policji, zanim dotarłem do rogu Dob utca, gdzie był bar, policja też tam była.

Pamiętam starszego, zdezorientowanego wujka, który stał na rogu, nawet nie rozumiał, co się dzieje - powiedzmy, że ja też nie - ale policja kazała iść, iść. Starzec skręcił za róg, też bym poszedł, ale w tym momencie poczułem, że od tyłu naskoczyło na mnie sześć czy osiem osób – mówi mężczyzna, który wciąż nie rozumie, dlaczego zaatakowała go policja.

Wciągnęli Gábora Fábiana za ścianę kolejki, podczas gdy go bili.

„Czułem nieopisany ból”. Za ścianą kolejki próbowali go zakuć w kajdanki szybkozłączką, której używano wówczas na wielu ludziach. Sześciu z nich stało nade mną, aby nie dopuścić do przypadkowej ucieczki, a dwóch policjantów próbowało mnie zakuć w kajdanki. To nie zadziałało za pierwszym razem, ponieważ użyli paska na odwrót. Potem złamali mi ramię, już im kazałem obrócić pasek, bo to złamie mi ramię. Cóż, potem obrócił go i naciągnął na mój nadgarstek w taki sposób, że po pół godzinie moja ręka była czarna. Kiedy mnie posadzili, jeden z policjantów stanął mi na nogach i zamachnął się na mnie! Bardzo cierpiałam! Od razu poczułem, że coś jest nie tak z moją nogą, była złamana.

Następnie zaciągnęli mnie do wejścia do bufetu, pluli na mnie i krzyczeli: „Cholerny najemnik Fideszu, zastrzelimy cię tutaj, ale jeśli nie tutaj, to na komisariacie”. Dali mi takie budujące słowa - mówi mężczyzna, który po prostu siedział i słuchał.

Na placu Madácha wciągnięto ich do transportera więźniów, jak do worka ziemniaków, w którym było już kilka osób. Powiedział policjantowi, że strasznie bolą go ręce i nogi, dobrze by było, gdyby wezwał pogotowie lub lekarza, ale nie miał szans na pomoc. - Zawieźli mnie na ulicę Gyorskogsi, przyszedł tam policjant i jak mnie zobaczył, powiedział: "Mój Boże, ręce temu facetowi odpadną, jeśli nie przetniemy szybkiego krawata!"

Lekarz zbadał go i powiedział, że musi zostać przewieziony do szpitala. Widział, że mam złamaną nogę, złamany palec u lewej ręki. Poza tym jestem leworęczny i do dziś nie mogę w pełni zgiąć tego palca.

Później okazało się jednak, że policjanta, który to zrobił, nazywano po prostu „łamaczem palców” w wewnętrznych szeregach, między sobą. Jego specjalnością było łamanie palców schwytanym i związanym ludziom. To musiało być dla niego jak znak firmowy, wspomina.

- Trzech policjantów odprowadziło mnie do szpitala Szent János. Kiedy zobaczyła mnie pielęgniarka rentgenowska, powiedziała: „Dzisiaj jest trzydziesty dzień, kiedy cię tu przywieziono”. Zapytał, czy moja rodzina wie, co się ze mną stało, odpowiedziałem, że nie pozwalają mi dzwonić. Zaproponował, że do nich zadzwoni, ale kiedy wręczyłem mu telefon, do pracowni rentgenowskiej wbiegł detektyw, krzycząc, że nie możemy do nikogo zadzwonić. Pielęgniarka miała dość przytomności umysłu, by powiedzieć gliniarzowi, że nie może tak po prostu się włamać, to był pokój rentgenowski.

Detektyw wziął mój telefon i wyszedł. Pielęgniarka w końcu zadzwoniła z własnego telefonu do żony, syn już po mnie przyjechał. No to policja trochę spanikowała, powiedzieli sobie, że "jesteśmy w niezłym gównie", a potem szybko wyszli, jakby nic się nie stało - mówi Gábor Fábián, który uciekł z aresztu dzięki do pielęgniarki.

Mężczyzna dochodził już do siebie w domu, kiedy pojawiało się coraz więcej amatorskich nagrań z pobić 23-go. Zaczął śledztwo i cudem okazało się, że w barze, w którym został pobity na śmierć, dziewczyna potajemnie nagrywała wszystko swoim telefonem. – To nagranie uchroniło mnie przed skazaniem, bo policja wszczęła przeciwko mnie postępowanie pod zarzutem podburzania na szkodę gminy, ale w mojej matce było też oskarżenie, że rzucałem w nich kamieniami i krzyczałem.

Na rozprawie przekazaliśmy nagranie, które jednoznacznie dowiodło mojej niewinności, zarzuty wobec mnie zostały wycofane - podkreśla.

Cały artykuł w Magyar Nemzet można przeczytać
Zdjęcie: Miklós Tekős